Fotograficzna podróż na zachodnie wybrzeże USA – part 1
Pytacie kochani jak było? Pokażemy Wam to w kilku kawałkach, no może w kilkunastu :). Nie wiem dokładnie ile tego będzie ponieważ chwilkę nam zajęła ta podróż :). Jednak Cała przyjemność po naszej stronie…
Stany przywitaliśmy na lotnisku w Los Angeles. Po lekkim rekonesansie udaliśmy się do wynajętego na airbnb mieszkania należącego do Carmen (przemiła peruwianka mieszkająca w spokojnej dzielnicy Torrence). Po drodze oprócz gorąca uderzyło nas, że duża część mieszkających tu osób mówi po hiszpańsku. Zresztą napisy w miejscach publicznych, np. w autobusach są również w dwóch językach. Na miejscu byliśmy już po południu i szczerze mówiąc nie mieliśmy ochoty na nic innego jak tylko prysznic i sen :). Nie to co dnia drugiego. Przemieszczając się na pieszo ponieważ samochód odbieraliśmy dopiero następnego dnia, postanowiliśmy udać się nad ocean. Mapa wskazywała odcinek o długości ok 10 cm przy sporym powiększeniu ekranu. Szybko policzyliśmy ile taki spacer zająłby nam w Polsce i radosnym krokiem udaliśmy się na pierwsze zwiedzanie. Nieco podekscytowani na wstępie pomyliliśmy kierunki 🙂 ale szybciutka refleksja pozwoliła skorygować kurs we właściwą stronę. Po drodze zrobiliśmy pierwsze dwadzieścia (spośród mających potem powstać kilku setek) zdjęć w stylu „Misiek i jego przyszła fura” 🙂 ale cel bez wątpienia został osiągnięty. Zobaczyliśmy Ocean Spokojny. Szczerze mówiąc każdy kto widział morze nie poczuje różnicy 🙂 ale świadomość bycia na plaży w Los Angeles była całkiem przyjemna :). Wracając zdaliśmy sobie sprawę z dwóch rzeczy (Lekcja nr 1):
– po pierwsze nie doczytaliśmy skali na mapie 🙂 Ten sam odcinek na pojawiający się na ekranie komputera znaczy tu coś zupełnie innego 🙂 – wycieczka zajęła nam bowiem cały dzień
– po drugie: jak chodzisz na pieszo po Los Angeles to wyglądasz dziwnie i ludzie zaczynają ci się dziwnie przyglądać :). Naturalny widok to człowiek za kierownicą.
A naturalnie wyglądaliśmy dopiero dnia trzeciego z naszym czerwoniutkim Chevroletem. Rozpoczęliśmy przygodę samochodową rozbijając się po mieście, szukając brakujących elementów podróży, robiąc małe zakupki ciuszkowe 🙂 (aha kupiłam jeszcze buciki- za namówienie mnie do nich dziękuję bardzo moim dwóm kochanym towarzyszom) i zakupy spożywcze na kolejnych kilka dni. Naszą destynacją był dom Sue stojący już we wschodniej części LA – co było nam na rękę ponieważ właśnie w tę stronę zmierzaliśmy o poranku. Sue wraz ze swoim mężem wynajmują różne części swojego domu podróżnikom. Zwyczaj ten jest już dla nich normą ponieważ przez wiele lat pracowali jako opiekunowie młodych ludzi, którzy przyjeżdżali na naukę do LA. Uczyli ich języka, opiekowali się, odwozili do lekarza itp. Potem – wraz ze zmianą pokoleniową 🙂 – zajęcie to przestało dawać już tyle satysfakcji, więc przerzucili się na samodzielnych i odpowiadających za siebie ludzi, którzy potrzebowali dłuższego lub krótszego schronienia w Mieście Aniołów :). Na ścianie w salonie wisi duża mapa świata i Europy gdzie każdy bywalec zaznacza miejsce swojego pochodzenia – to robi wrażenie :).
Patrząc na ślady tych wszystkich małych i dużych podróżników na mapie Sue dogrywamy szczegóły naszej trasy – a przynajmniej jej kilku pierwszych dni i wyruszamy do Joshua Tree :).
szkoda, że tak mało…cudne
No to jak tak – to proszę 🙂 Zapowiedź naszej dalszej podróży już na blogu … Ale ostrzegam apetyt na fotki będzie jeszcze większy 🙂
super sprawa